Dziwne to miejsce na duchowej mapie świata. Nie jest świątynią, ani sanktuarium. Brak tu symboli wyznanionych i pielgrzymich atrybutów. A jednak dotyk nieskończoności kładzie się dreszczem na ramionach poszukującego wędrowca, który
trafi do … parku, krematorium, mauzoleum.
To jest zaproszenie w głąb krainy nieokiełznanej wyobraźni norweskich braci-artystów. Jeden z nich: Gustaw przeszedł do historii sztuki jako autor siedmiuset postaci wydobytych
z granitu, odlanych z brązu i wykutych z żelaza po to, aby zaludnić słynny park w Oslo. Fotografie kapryśnych dzieci, walczących kochanków i zadumanych starców służą w kolorowych folderach do wabienia tłumów turystycznych nomadów,
którzy zawędrowali na daleką i zamożną Północ Europy.
Emanuel Vigeland – młodszy brat Gustawa, prawie nie znany poza swoją ojczyzną, musiał być postacią rozdartą. Ponoć zazdrość o sławę trawiła go niemal całe życie. Postanowił
zbudować sobie mauzoleum. W ten sposób powstała z cegły bezokienna komora grobowa inspirowana sztuką etruską. Jakby ciemna wersja Kaplicy Sykstyńskiej ustawiona samotnie na obrzeżach Oslo. Jest to dobrze strzeżony i nieco wstydliwy
skarb Norwegów. Dlaczego? We wnętrzu surowej budowli panuje niemal doskonała ciemność. Gdy wchodzi się z ulicy, wzrok przyzwyczajony do pełnego światła, nie daje szans na odczytanie czegokolwiek ze ścian i sklepień pokrytych w
całości malowidłami. Po dłuższej chwili wątłe smugi oszczędnych lamp ustawionych na posadzce zaczynają wydobywać z mroku muskularne ciała spleciona ze szkieletami we wspólnych konwulsjach rodzenia i umierania.
To tajemnicze
wnętrze otwiera swoje podwoje dla nielicznych odwiedzających tylko na kilka godzin w tygodniu. Sklepiona beczkowato przestrzeń, pokryta malowidłami o powierzchni dwóch boisk koszykówki, na co dzień wypełniona jest ciszą i ciemnością.
Chyba, że eksperymentali muzycy zdecydują się tu nagrać płytę z mistycznymi dźwiękami, korzystając z pogłosu ponad dziesięciu sekund. Albo taki intruz jak ja poprosi ambasadę o pomoc w indywidualnej wizycie w środku tygodnia. Emanuel
zaczął dwudziestoletnią pracę nad swoim miejscem spoczynku w 1926 roku. I kiedy gotowy obiekt chciał przekazać w darze miastu Oslo, purytańskie władze stolicy zadrżały. Taki skandal obyczajowy nie mieścił się w ramach mieszczańskiej,
protestanckiej przyzwoitości.
Żeby wejść do wnętrza, trzeba położyć dłoń na zimnym uchwycie drzwi odlanym z brązu na kształt węża. Potem konieczne jest pochylenie głowy. Myślałem, że chodzi tylko o ciasność framugi. Ale
według zamysłu autora ważniejszy jest skłon przed wstąpieniem do innego świata i wymuszony gest szacunku wobec jego prochów złożonych w urnie tuż nad wejściem. Ponad kamienną kapsułą strzela ku sklepieniu namalowana jak renesansowy
fresk kolumna mgły wypełnionej noworodkami. Zdumienie pojawia się w głowie wciśniętego w ciszę i półmrok widza, gdy dostrzega, że ten wertykalny obłok jest płodem dwóch zbliżonych w miłosnym akcie szkieletów… I tak przez całą powierzchnię
mauzoleum.
Udało mi się również dotrzeć do wczesnego dzieła Emanuela: malowideł w pierwszym norweskim krematorium. Tu, mimo makabrycznego otoczenia sal wypełnionych urnami, nastrój jest pogodniejszy. Cykl życia
i śmierci nie nurza się w ciemności, ale zatopiony jest w promiennej naturze. Nawet po wydaniu ostatniego tchnienia dusze pary staruszków ulatują w górę jak anielskie gazele. Pomyślałem sobie na koniec, że cała opowieść Emanuela
o cyklu ludzkiego żywota nie jest beznadziejna. Ze śmierci może, a nawet musi, narodzić się nowe życie!
W tym nieoczywistym przesłaniu bracia okazują się, mimo wszystkich różnic, być udziałowcami podobnego imperatywu.
Rezydencja
ambasadora, w której gościłem, znajduje się tuż obok Parku Gustawa Vigelanda. W pogodny dzień (co jak wiadomo w Norwegii nie jest oczywiste) penetrowałem główną aleję z mostem, źródłem życia, monolitem i kołem istnienia. Najbardziej
znany jest ikoniczny słup o wysokości dużej kamienicy spleciony z ponad setki ludzkich-kamiennych ciał. Wzrok nieuchronnie wędruje ku górze, w kierunku wskazanym przez ten osobliwy palec. Było piękne wiosenne słońce i nieskalane
niebo. Zrobiłem dużo zdjęć z dzieciakami raczkującymi i pełzającymi, ledwo chodzącymi i biegającymi. Były to zarówno dzieci cielesne i rumiane wypuszczone przez mamy na trawę oraz uwiecznione w brązie ich prototypy autorstwa genialnego
artysty. Most według uczonej monografii parku ma być reminiscencją rzeźby Rodina – nawiązującej do dantejskiego wejścia ze świata w zaświaty. Pierwszy krąg skazanych to ci, którzy zgrzeszyli obojętnością. Tu na balustradzie mostu
stoi wiele postaci z obojętnymi twarzami. Dalej, przy źródle życia, strugi wody która po zimie jeszcze nie spłynęła z wielkiej misy, mają być symbolem wartkiego nurtu egzystencji. Na początku ten nurt jest bardzo żywiołowy i burzliwy,
a na końcu uspokojony, wyciszony jak woda rozlana w fosie. Pośród odlanych ze spiżu drzew, wśród których toczy się beztroskie życie, pląsają dzieci, przytulają się kochankowie, troskliwi rodzice opiekują się swoimi pociechami…..
aż tu nagle dostrzegam, że gałęzie splecione są z piszczelami kościotrupa. Czaszka ukryta wśród konarów nie rzuca się w oczy przy pierwszym oglądzie. Ale potem wzrok wyławia szkielet z plątaniny spiżowych ramion drzewa i zatrzymuje
się osłupiały. Gdy głowa widza opada ku ziemi w smutku i przygnębieniu – wzrok trafia na reliefy umieszczone na wschodniej ścianie basenu. W fosie nie było wody, wskoczyłem do kamiennego koryta żeby zobaczyć to z bliska. Tak –
to jedno z najsmutniejszych dzieł plastycznych z miłością i śmiercią w rolach głównych. Para kochanków klęczy w czułym uścisku, przytulając się do siebie. Ale pomiędzy kobietę i mężczyznę wdziera się kostucha. Kolano wciska między
ich piersi, a potem lodowatymi szponami rozdziera zakochane, gorące ciała. Dreszcz współczucia i przerażenia ludzkim losem. Dalej w lewo na następnych tablicach będzie już tylko gorzej.
Wróciłem tu jeszcze następnego
ranka, gdy przybiegłem o świcie zrobić zdjęcia w odpowiednim świetle wschodu. Dziś niebo było zasnute delikatnym welonem ni to mgły, ni chmur. Jakby ktoś założył filtr rozpraszający światło. Bardzo mi to pomogło w robieniu miękkich
fotografii. I dopiero teraz zauważyłem, że trzecia czy czwarta tablica na lewo od brutalnej kostuchy rozdzierającej miłosna parę, przedstawia niezwykłą scenę nadziei, witalności, odrodzenia. Oto po serii rozpadających się szkieletów,
nagle widzimy małe dzieci, niemowlęta które unoszą się w górę jak putta. Nie mają jednak skrzydeł ani anielskich atrybutów. To są zwyczajne dzieci, które fruną w górę podniósłszy wpierw z ziemi części ludzkich szkieletów. Jeden
maluch trzyma czaszkę, drugi kilka piszczeli. Czy to jakaś szczególna wizja zmartwychwstania, przetworzone proroctwo Ezechiela czy wiara Vigelanda w wieczny cykl życia?
Gustaw Vigeland miał dwoje dzieci z żoną, z którą
szybko rozstał się na zawsze. Artysta nie miał kontaktu z własnymi potomkami. Ale dzieci ciągle wracały w jego sztuce i to w szczególnej roli. Traktował je jako nieskażone słabościami dorosłych subtelne byty. Symbolizują u niego
posłańców ze świata niewinności i czystości. Stąd na przykład maluch stojący na czubku potężnego kła szkieletu jakiegoś prehistorycznego mamuta. Dzieci to znak odradzania się życia, ciągle na nowo, mimo nieuchronnej śmierci.
Również
Gustaw Vigeland sam zdecydował o swoim pochówku. Gdy władze miasta Oslo budowały dla niego pracownię – postanowił że urna z prochami spocznie wewnątrz wieży wieńczącej monumentalny gmach. Tak też się stało. Stromymi schodami wdrapałem
się na najwyższe piętro do przedziwnego mauzoleum. W metalowej kuli ustawionej na prostym postumencie spoczywa autor najdziwniejszego parku rzeźbiarskiego na całym świecie. Otaczają go w okrągłym pomieszczeniu dzieci umieszczone
na rzeźbach, których nie dokończył.