Tytuł: Zawsze Ostatnia Wieczerza
Autor: Krzysztof Niedałtowski
Projekt okładki i stron tytułowych: Mirosław Miłogrodzki
Premiera: czerwiec 2006
wydanie I objętość: 225 stron
ISBN: 83-7163-508-7
ZAWSZE OSTATNIA WIECZERZA
WSTĘP
To był wieczorny posiłek, uroczysta kolacja, można powiedzieć – uczta obrzędowa. Pozornie nie różniła się od tysięcy innych wieczerz spożywanych w tamtym czasie zgodnie z ówczesną
tradycją. Lista dań nie wskazywała na wyjątkową wykwintność czy obfitość jadła. Mięso jagnięcia, zioła, proste pieczywo i trochę wina.
Ciekawe, jak wyglądał tamten stół. Czy goście siedzieli przy nim w kucki,
czy spoczywali na łożach biesiadnych?
Z pewnością nie był to wysoki mebel z dostojnymi siedziskami. A tak właśnie przedstawiają tę scenę prawie wszyscy europejscy mistrzowie wyobraźni. Mozaiki, iluminowane manuskrypty,
freski, ikony, obrazy,
rzeźbione ołtarze, arrasy – to tylko część katalogu dzieł poświęconych tamtej kolacji.
Do tego trzeba by dodać traktaty teologiczne, poematy, powieści, przedstawienia teatralne,
filmy,
a nawet plakaty reklamowe. Potem jeszcze muzyka i wreszcie liturgia. Chrześcijanie na całym świecie gromadzą się codziennie od dwóch tysięcy lat przy stołach ołtarzowych, posłuszni słowom Mistrza:
„To czyńcie
na moją pamiątkę”. Podczas jednej z wielu moich podróży tropami plastycznych wizji
Ostatniej Wieczerzy, patrząc z samolotu na ośnieżone szczyty Alp, zadałem sobie proste pytanie:
co było w tamtym spotkaniu
tak wyjątkowego, że stało się ono kodem do zrozumienia naszej cywilizacji? Trudno sobie wyobrazić kulturę Europy bez odniesień do owej kolacji trzynastu mężczyzn spożytej przed dwudziestoma wiekami. A ja, w poszukiwaniu
klucza do tej zagadki,
przemierzam cały kontynent wzdłuż i wszerz!
Wszystko zaczęło się w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to razem z profesorem Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, malarzem
Maciejem Świeszewskim postanowiliśmy zrealizować projekt artystyczny oparty na idei Ostatniej Wieczerzy. On, podobnie jak wielu twórców przed nim, chciał zmierzyć się z biblijną sceną w sposób bardzo osobisty i bezkompromisowy.
Zaproponował mi, świeżo upieczonemu doktorowi etnologii sztuki, rolę konsultanta teologicznego. O szczegółach tej umowy piszę w zakończeniu książki. Teraz chcę tylko zasygnalizować siłę impulsu, jaki dała nam idea wspólnej
pracy nad wielkim, trudnym wyzwaniem. Poczułem się odpowiedzialny i sprowokowany zarazem. Chciałem poznać drogi innych artystów i teologiczne uwarunkowania epok, w których rodziły się przedstawienia Stołu Pańskiego. Myślałem,
że skończy się na kilku muzeach i jednej poważnej bibliotece. Tymczasem obfitość dzieł, zarówno tych malowanych czy rzeźbionych, jak i tych spisanych przez mędrców od starożytności do współczesności, przerosła wszelkie
rachuby. W dziesiątym roku wędrówek po prowincjonalnych klasztorach, wielkich katedrach, bogatych galeriach i prywatnych kolekcjach powiedziałem – stop!
Widziałem na własne oczy ponad trzysta Ostatnich Wieczerzy. Tylko
o tych piszę w tej książce.
I to nie o wszystkich. Widziałem też nieskończoną liczbę reprodukcji dzieł odległych i rozproszonych.
Może jeszcze przyjdzie na nie pora? Po przewertowaniu góry publikacji,
po setkach godzin spędzonych
w gabinetach rycin i bibliotekach pełnych rękopisów, które otwiera się w białych rękawiczkach
i ogląda pod lupą, postanowiłem się zatrzymać. Zdumiony ogromem i rozległością
tajemniczej krainy, odważyłem się zamknąć mój prywatny wybór ścieżek dostępu do tych miejsc, które zdołałem oswoić.
Ta książka nie jest naukową monografią, wyczerpującą rozprawą z dziedziny historii sztuki
czy teologii.
Choć muszę przyznać, że brakuje takiego dzieła. W polskich księgarniach i bibliotekach daremnie szukać jakichkolwiek rodzimych opracowań ikonograficznych Ostatniej Wieczerzy. Bogate książnice innych krajów Europy
mają w swoich zbiorach wiele rozproszonych śladów prowadzących do poszczególnych mistrzów l
ub regionów. Aż dziwne, że nikt się nie pousił o kompleksową wizję całości. Moja próba jest zapisem osobistego spotkania
z bohaterami wybranych dzieł sztuki. Docierałem do nich różnymi, niekiedy bardzo zawiłymi drogami. Podstawą był dla mnie własnoręcznie skonstruowany przewodnik po szlakach Europy
z mapą, na której zamiast stolic,
tłustym drukiem zaznaczone zostały Ostatnie Wieczerze.
Szlaki te przecinały często obecne granice, prowadząc bardzo szczególnymi tropami.
Stwierdziłem, że pokrewieństwa w obrazowaniu Wieczernika wiążą
się raczej z mentalnością i duchowością
niż z pojęciem narodu czy państwa. Wędrowałem zatem dużo i spisywałem wieczorami myśli własne
oraz te zasłyszane i wyczytane w różnych językach. Dlatego narracja ma czasami charakter dziennika podróży, niekiedy dość osobistego, a nawet intymnego. Liczne spotkania zaaranżowane zostały przez moich przyjaciół.
Im wszystkim pragnę tu serdecznie podziękować. Niektórych wspominam w mojej opowieści. Wielu nie wymieniam z imienia, bo trudno by pomieścić listę tylu życzliwych osób, które wciągnąłem w orbitę Wieczernika. Nieznany
wątek historyczny, lokalna tradycja, szczególny typ przedstawień – bywały mi opowiadane przez ludzi znających moją pasję. Na przykład jedna mała notatka wskazana w katalogu biblioteki monachijskiej popchnęła mnie w otchłań
średniowiecznej mistyki oblubieńczej.
Piszę o tym w pierwszym rozdziale tej książki. Ta ogromna dziedzina duchowości naszych przodków
wydaje mi się kluczowa dla zrozumienia współczesnego feminizmu. Postanowiłem nie odnosić się wprost do konfabulowanych sensacji spod znaku Dana Browna.
Lektura źródeł i moja próba ich opisu może każdemu
uważnemu czytelnikowi dać materiał do własnych, krytycznych przemyśleń. Zbadałem szereg dokumentów pozornie zupełnie odległych od Stołu Pańskiego. Dzięki nim odkryłem wielkie pokłady nieoczekiwanych znaczeń i powiązań
z innymi dziedzinami życia. Penetracja pobocznych wątków zaprowadziła mnie do klasztornych kuchni i mniszych jadłospisów, skierowała uwagę na niezwykle istotne duchowe i materialne elementy kształtowania się europejskiej
kultury stołu. Dowiedziałem się, dlaczego używamy dziś widelca, a nie palców, i skąd w naszych kredensach wzięły się niektóre naczynia. To również ma związek z odnawiającym się w ciągu wieków przeżywaniem Ostatniej
Wieczerzy. Niekiedy historia artystów, którzy podjęli ewangeliczne wyzwanie, prowadziła mnie
w najdziwniejsze zakątki archiwów miejskich i kościelnych. Nie spodziewałem się, że tak pobożny temat może mieć coś
wspólnego z dziejami inkwizycji. Jedna z historii omal nie skończyła się tragicznie dla weneckiego malarza, który ocalił głowę zręcznym wybiegiem z pogranicza psychologii i biblistyki. Analiza protokołów przesłuchania
przed trybunałem Świętego Oficjum dostarcza zarówno dreszczu emocji, jak i sporej porcji dowcipu. Inne archiwalia pozwoliły mi znaleźć odpowiedź na pytanie o lokalne „epidemie” malarskich wizji Ostatniej Wieczerzy. We
Florencji i Wenecji do dziś zachowało się po kilkadziesiąt fresków bądź obrazów. I to niemal wszystkie – najwyższej artystycznej próby.
Dokumenty konfraterni i cechów, kroniki klasztorów i notatki biografów
wyjaśniają socjologiczne
mechanizmy niezliczonych fundacji, które zręcznie wiązały testament Jezusa z programowym
przesłaniem bractw miłosierdzia bądź z walką o czystość nauki przeciw „heretyckim mącicielom”.
Dwa ciekawe tropy wychodzące z jerozolimskiego Wieczernika, często podejmowane w sztuce, wyznaczone zostały przez mity ciągle żywe w europejskiej kulturze. Jeden z nich opowiada złożoną historię Judasza jako wcielenia zdrady
i przewrotności, a zarazem tragicznej postaci rozdartej wewnętrznie jak każdy z nas.
Drugi podąża śladem Graala – świętego naczynia na Krew Pańską, które stało się symbolem rycerskich cnót
i obiektem pożądania bohaterów średniowiecza. Mnie ta historia zawiodła do Hiszpanii, gdzie niegdyś dała początek żywiołowym fiestom ulicznym i stała się natchnieniem malarzy. Promieniowanie tego mitu musiało mieć
ogromną siłę, bo trafiło nawet do małego wielkopolskiego miasteczka i aż na wschodnie rubieże dawnej Rzeczypospolitej. Jak rozumieć ten dziwny, gramatycznie wątpliwy, tytuł mojej opowieści?
Dlaczego „Z a w s z e Ostatnia
Wieczerza”? Jest kilka powodów, dla których postawiłem kategoryczny okolicznik czasu przed określeniem biblijnej sceny. Jeden z nich przywołany został na samym początku.
Jest to po prostu akt nieprzerwanego trwania
chrześcijańskiej tradycji zapoczątkowanej tamtą wyjątkową Ucztą. Ta tradycja może mieć swój koniec jedynie wówczas, gdy kresu dobiegnie nasz świat. Lubię nazywać Ostatnią Wieczerzę najważniejszą kolacją w historii
kosmosu. Tak ją rozumiem jako teolog i tak ją namalował Maciej Świeszewski. Umieszczona w samym cen- trum uniwersum postać Gospodarza Wieczerzy jest osią dziejów. Wszystko, co się wokół niej obraca, jest zaproszone do tej
tajemniczej orbity. Całe bogactwo i chaos naszej rzeczywistości mogą być objęte boską grawitacją. Stąd nie należy jej pojmować tylko w kategoriach jednorazowego historycznego aktu, lecz trzeba traktować ją jako
permanentną teraźniejszość. Inne powody są bardziej oczywiste. Przecież artyści wszystkich epok próbowali utrwalić Ostatnią Wieczerzę i dopisać własne wątki do jej niezwykle nośnego mitu. Zawsze znajdowali się zarówno
zleceniodawcy, jak i twórcy, którzy podejmowali najróżniejsze, często bardzo aktualne, motywy tej dramatycznej sceny. Zawsze znajdą się też widzowie chcący przeżyć swoje spotkanie z bohaterami pożegnalnej kolacji Mistrza.
Mediolańskie malowidło Leonarda da Vinci jest najczęściej odwiedzanym pojedynczym dziełem sztuki na świecie. Ciągle zapładnia wyobraźnię, zarówno wiernych, jak i twórców kultury: tej wysokiej i tej z przedrostkiem „pop”.
Dla mnie przygoda z Ostatnią Wieczerzą nie skończy się nigdy. Wiem to, bo jestem zainfekowany jej tajemnicą
i sprowokowany otchłanią niezbadanych jeszcze wizji. Na przykład bogactwo symboliki zwierząt, ptaków,
roślin i gestów obecne w średniowiecznej sztuce ołtarzowej. Zaledwie stanąłem na progu tego fascynującego świata odkrytego przy okazji moich poszukiwań. Bestiaria, fizjologia i aviaria – kto z nas dziś wie o istnieniu
takich starożytnych katalogów symboli, nie mówiąc już o znajomości ich treści?
Prawie zupełnie pominąłem bogaty świat ikon. A przecież w każdej cerkwi scena ustanowienia Eucharystii jest programowo obecna w
samym centrum carskich wrót. Na obrzeżach naszego kręgu kulturowego znalazłem arcyciekawe przedstawienia mistycznych uczt ukryte przed oczyma zwykłych śmiertelników. Gruzja, Liban, Syria... Jedno z nich, znalezione przypadkiem
w prawosławnej katedrze w Damaszku, rzuciło mnie na kolana, dosłownie i w przenośni. Chcąc je zobaczyć, musiałem wśliznąć się za ikonostas, uklęknąć
i wygiąć szyję tak, aby skierować wzrok ku obrazowi zawieszonemu
tuż nad płytą ołtarza jak baldachim, czyli „masłem na dół”. To, co ujrzałem, powaliło mnie swoją urodą i innością. Opisani arabskimi literami goście Ostatniej Wieczerzy siedzieli przy stole zasłanym takim obrusem, jakiego
nie widziałem w całej Europie. Orientalny splendor i biesiada w sułtańskim stylu! A przecież jest jeszcze Daleki Wschód i cały Nowy Świat, gdzie również przedstawiano Mistrza z Nazaretu w czasie pożegnalnego spotkania z
uczniami. Każdy krąg kulturowy ubiera tę scenę w lokalne szaty i tłumaczy na język własnych tradycji. Każda epoka dopisuje aktualne pytania. I tak chyba będzie zawsze.